Minął już ponad tydzień od naszego powrotu z tego magicznego miejsca położonego pośród liściastego lasu na jednym ze wzgórz Nałęczowa.
A zaczęło się od znalezienia udostępnionego albumu na fb. Mój zachwyt, męża zachwyt i rezerwacja dokonana w ciągu 5 minut. Początkowo pomysł na ten rodzaj hotelu bardzo przypominał szwedzki projekt Treehotel. On też wzbudzał mój zachwyt, kabiny osadzone na drzewach przypominały np. ptasie gniazda. Sam projekt zyskał zresztą ogromną popularność. Treehotel, od Sztokholmu, w którym mieszkaliśmy oddalony był jednak o jakieś 1000 km i tak się składało, że nigdy nie był nam "po drodze". Co innego w Polsce :) Zresztą w myśl przysłowia cudze chwalicie swego nie znacie, postanowiliśmy poznać "swoje". A chwalić będziemy nawet jeśli poznamy cudze. Zawsze imponuje mi kiedy ludzie robiąc coś z pasji i serca osiągają taki efekt. A ten projekt powstał z serca. Młody tata postanowił wybudować maleńkiemu synkowi Frankowi domek na drzewie. Trochę się zagalopował w tej budowie i tak powstał pierwszy domek, który na tyle spodobał się inwestorom, ze powstały jeszcze dwa. Domki są komfortowe i bardzo estetyczne, dobrze rozplanowane. Każdemu przypisane jest inne drzewo, przez konstrukcje naszego przechodził grab. Na półce oprócz lornetki, planszówki leżały m. in książki o drzewach dla dużych i małych. Jednak to co najbardziej zachwyca, to wkomponowanie domków w otoczenie. Cała działka jest pięknie położona, a miejsce oddalone od zgiełku małego uzdrowiskowego miasta, jest oazą spokoju. Już sam dojazd był obietnicą. Choć wyjeżdżaliśmy z Krakowa około 14 całą drogę towarzyszyły nam mgły, które ustąpiły przed samym Nałęczowem. Sam podjazd do posiadłości prowadził wąwozem obsypanym kolorowymi liśćmi, które obłędnie skrzyły się w świetle reflektorów. Przywitała nas cisza i... przepyszne ciasto czekoladowe :) Przez cały pobyt towarzyszyła nam cudna pogoda. Grzechem byłoby odmówić sobie śniadania na tarasie, które codziennie serwowane było do domku w wielkim koszu wiklinowym. Taras był moim ulubionym miejscem, zajmował powierzchnię dachu, najchętniej nie opuszczałabym go cały weekend. Dlatego mój leżak dosunięty do barierek ochronnych był moim miejscem dowodzenia i obserwacji zachowań nie tylko własnego potomstwa, ale i życia toczącego się w drzewach. Choć tego ostatniego z mniejszym powodzeniem. Zajęło mi trochę czasu ogarnięcie lornetki :)Trochę martwiłam się, czy w takim miejscu Hania się odnajdzie i znajdzie sposób na rozładowanie energii. Zupełnie niepotrzebnie, bo piękna pogoda pozwoliła nam nie tylko na spacery po okolicy np. po pobliskim Kazimierzu Dolnym, ale i na buszowanie w liściach, pisanie patykiem po pniach, bieganie po schodkach na taras, z tarasu - krótko mówiąc na świetną zabawę w drzewach. A mam nadzieję, że nie wyjdę przed sympatycznymi właścicielami na peplę, jeśli zdradzę wam, ze za rok powstanie tam super plac zabaw, cały z drewna. Rodzice Franka i Tosi znają się na rzeczy, więc wierzę, że najmłodsi goście padną z wrażenia. Ja sama chciałabym zobaczyć jeszcze raz to samo miejsce super śnieżną zimą. Kto wie...
Pojechaliśmy do konkretnego miejsca - do
W drzewach. Pochodzę z najlepszego, najładniejszego i najfajniejszego małego miasteczka uzdrowiskowego na świecie, więc zwiedzanie innego uzdrowiska mnie nie interesuje z zasady :))) No ale nie będę taka i przyznam, że w Nałęczowie jest co pozwiedzać i gdzie pospacerować. Szczególnie amatorzy S. Żeromskiego i stylu podhalańskiego będą zadowoleni :) No i do Kazimierza rzut beretem. My wracając odwiedziliśmy jeszcze jedno miejsce-
Mleczną Drogę, o którym
Ładnebebe pisało
tu. Warto było pysznie :)